— Aaa!.. to ptaki w Warszawie znaczy błoto jedzą?
— Tylko piją...
— Aaa!...
W tej chwili napatacza się znowu jakiś chłopczyk z gołemi nogami, po szkocku.
— Która godzina, proszę pana?
— Kwadrans na czwartą...
— Mamo!... zajdźmyż na te lody... — prosi panna Zofja.
— A zajdźmy!... Wiedźże nas, panie Bolesławie — odpowiada bardzo zachmurzona mama.
Jeszcze raz przecinamy aleję główną; pani zatyka nos, panna rumieni się, kawaler otwiera gębę, Franio czepia się za rękę matki, a Bibi plącze się między nogami swego kornaka, który woła:
— Panie! panie!
Kilku panów ogląda się, ja jestem różowy.
— Panie! — powtarza posiadacz aksamitnej żokiejki — to tu w Warszawie i drzewa blachą łatają? Naco to tak?
Ponieważ nie wiem: „naco to tak?“ — więc milczę i uważam tylko, że białe zęby mego interlokutora, na osobach zajmujących ławki, robią niemniejszy efekt od jego ciemno-zielonych rękawiczek i szpagatu, na którym ciągnie Bibi.
— Proszę pana... co to za figura?... — pyta nieśmiało panna Zofja, wskazując posąg, zarówno cierpiący na brak podpisu, jak i na niedostatek garderoby.
— Zosiu!... nie patrz tam — upomina ją mama — bo to nieprzyzwoicie!...
Zosia płonie, Bibi szczeka, a cała nasza karawana zbliża się do cukierni, gdzie wchodzimy nareszcie i zajmujemy stolik pod werendą.
— Co państwo każą?... — pyta markier, wyglądający z pozoru na człowieka, który lepiej się zna ze słodyczami niż z mydłem.
— Ja proszę o lody — dysponuje mama.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.