— My tu tak wszyscy potrochu, panie redaktorze. Zamiast rysunku, trzeba dać druk.
— A skądże panu druków wezmę, kiedy współpracownicy nie nadesłali rękopisów?
— Miał pan dać tego... kościotrupa, czy jak tam?
— Aha! „Kościotrup i dziewica,“ fantazja, dam, ale niech kto pisze, a ja będę dyktował; czy jest kto taki?
— Znajdzie się. Mieszka tu na górze jeden od adwokata, to go panu redaktorowi sprowadzę.
— Dobrze!... No i cóż? — pyta redaktor wchodzącego w tej chwili chłopca — rękopis masz?
— Gdzie tam, panie redaktorze! Pan Ochwatowicz strasznie chory i tylko kartkę przysłał.
— Dawaj ją tu!... — Czyta.
„Świat mi zbrzydł... głowa cięży... umieram bez nadziei i żalu... Przyszlijcie mi kilka rubli. — Ochwatowicz.“
„Post scriptum. Po drodze niechaj chłopak kupi parę cytryn.“
— A niechże cię zakwaszą! — woła redaktor, zabierając się znowu do ogrzewania rąk o boki. — A niechże cię!... Czyś widział pana Ochwatowicza?
— Widziałem, proszę pana; ma chustkę na głowie.
— Cóż mu jest?
— Nie wiem, proszę pana redaktora. Sługa mówiła, że go ludzie wczoraj o pierwszej w nocy z sani do pokoju przynieśli. Podobno był na imieninach.
— Ach! — wzdycha redaktor, padając na fotel i zasłaniając twarz rękoma.
Jednocześnie ukazuje się dyspozytor w towarzystwie łysego jegomości lat średnich, którego fizjognomja odznacza się dziwnym spokojem, graniczącym nieledwie z doskonałą obojętnością na wszystkie rzeczy tego świata.
— Panie redaktorze, przyszedł pan Dulski do pisania.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.