— Powiadam wam — wołał rozentuzjazmowany pan Kleofas — że nienawidzę tych fircyków, tych wiercipiętów, tych lalek, tych charcików angielskich... no! słowem tych wszystkich błaznów, którzy przed lada cymbałem skaczą, lada osłowi kłaniają się, lada gamoniowi ustępują... Powtarzam, nienawidzę ich! a tobie, mój Jasiu, życzę, abyś trochę spoważniał i przestał być tak dla wszystkich nadskakującym, jeżeli chcesz dłużej ze mną stosunki utrzymywać...
Cały ten potok wyrazów energicznego Kleofasa spadł na upomadowaną głowę przyjemnego i niewinnego Jasia, który od roku dopiero wszedł między ludzi, od dwu lat golił wąsy scyzorykiem, a obecnie wił się i przestępował z nogi na nogę, rumiany, jak szesnastoletnia panienka.
— Ależ kochany Kleofasiu! — odparł wytrawny pan Paweł — ależ Kleofasiu, duszko, zastanów się nad tem, jaką teorją wykładasz młodemu chłopcu?... Chcesz więc, aby był brutalem, grubjaninem, aby sobie zaraz na początku karjery porobił nieprzyjaciół między ludźmi?...
— Niech będzie brutalem — przerwał pan Kleofas — niech będzie gburem, ale niech szanuje swoją godność! Co to znaczy mieć przyjaciół, albo nieprzyjaciół między ludźmi?... Furda, głupstwo!... Ludzie tego kochają, kogo się boją, a... a papinkowymi młokosami pogardzają!...
Wyrecytowawszy to, gwałtowny Kleofas dobył z kieszeni i zapalił bardzo grube cygaro, które w jego przekonaniu nazywało się Esmeraldosem, a w istocie było zwykłą czterogroszówką od Zajdla i Fruchtmana, której woń bardzo często czuć można w okolicach Kopernika i Karasia.