Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

przeciwnika. — Jasiu! czy przekonałem cię, że nie warto inaczej ludzi traktować, jak tylko przez nogę?...
— Ależ bój się Boga, Kleofasiu... a damy... damy! — zawołał ustępujący już z placu Jasio, oblewając się przy wyrazie „damy“ takim potokiem krwi, że aż ściany pokoju zrobiły się czerwone.
Pan Kleofas opuścił rękę z cygarem ku podłodze, dobijając tym sposobem leżące na niej a poprzednio odurzone muchy.
— Damy?... damy!... — nietyle wyrzekł, ile raczej wykaszlał te wyrazy nasz mizantrop, z taką potęgą goryczy, jaką zrozumieć mogą tylko ludzie, którzy... którzy mają uzasadnione powody do nienawidzenia płci pięknej. — Ale mniejsza o to! — dodał po chwili — opowiem ci i o damach!... Czy znacie Józia?...
— Znam go! — wtrącił pan Paweł. — Chłopiec tkliwy i korpulentny...
Pan Kleofas, wysłuchawszy z godnością tej uwagi, zrobił taką minę, jakby swego przeciwnika poczytywał za ludożercę z epoki krzemienia niepolerowanego, i ciągnął dalej:
— Mój osobisty przyjaciel Józio, o którym nie lubię słuchać uwag uszczypliwych, jechał raz koleją żelazną w towarzystwie pewnej młodej damy, której (wymawiam to z boleścią) względy starał się pozyskać.
W drodze trzymał w rękach jej pudełko, jej pieska, jej parasolkę, jej koszyczek, jej zawiniątko, jej torebkę, zawieszał jej kapelusz, składał i rozkładał szal, otwierał i zamykał okna i mówił tysiące grzeczności. Na stacjach wydzierał dla niej z rąk markierów najpierwsze szklanki herbaty, najprzedniejsze befsztyki, najzimniejsze napoje gazowe, i płacił za wszystko, mówiąc, że poda jej rachunek na miejscu.
Gdy dojeżdżali do Warszawy, dama wyraziła obawę o dorożkę. Grzeczny Józio (staram mu się tego nie pamiętać)