Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

uspakajał ją, zapewniał o swem poświęceniu i wachlował swoim kapeluszem, ponieważ było gorąco.
Nagle słychać świst przeraźliwy!... Podróżni nasi widzą stosy drzewa, węgli, sznury wagonów, gromady gapiów. Dama znowu niepokoi się o dorożkę, pociąg zwalnia, a Józio, chcąc być pierwszym, wyskakuje i pada na ziemię!...
— Zabity! — krzyknął ktoś. — Raniony!... — powtórzył drugi. — Żyje!... — zawołał trzeci, a Józio, wysłuchawszy tych wykrzykników, uczuł się podniesionym z ziemi, obmacanym, wytrzepanym i zaprowadzonym do naczelnika stacji...
— Puśćcie mnie! — wołał zrozpaczony Józio, myśląc o damie.
— Czy to pan zostałeś rozjechany przez pociąg? — pyta go chłodno naczelnik.
— Ależ ja zdrów jestem... nic mi nie brak... puśćcie mnie!... — wołał Józio, widząc, że dama z innym wsiada do dorożki.
I czy sądzicie, że go puszczono? Bynajmniej! Jeszcze go do cyrkułu odprowadzono, ponieważ nie miał żadnych dowodów legitymacyjnych i zdawał się być zanadto niespokojnym.
I cóż powiecie? nim biedny Józio spotkał znajomego urzędnika, który go uwolnił, upłynęło parę godzin. Dama tymczasem znikła, pozostawiając mu sińce, wstyd, deficyt w jego portmonetce, a unosząc z sobą jego pyszną bursztynową cygarnicę, wartości kilkunastu rubli.
— Czy i tym razem jesteś przekonany o potrzebie grzeczności? — spytał szyderczo pan Kleofas zgnębionego Jasia i, z uczuciem triumfu, zaciągnął się swoim Esmeraldosem.
— A teraz mnie... mnie posłuchaj, Jasiu! — przerwał zirytowany pan Paweł. — Otóż tedy był sobie pewien wysoki, chudy, długowłosy, jak niedźwiedź zarośnięty i jak tyczka prosto trzymający się gbur...
W tej chwili Jaś spojrzał na mocno obciągającego