bami jak u śledziarki; w jednej kieszeni makagiga, w drugiej pajac, pod pachą zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią... A jaka talja u tej damy, fiu! We trzechbyśmy nie objęli — bodajem brał po sześć groszy od wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!
— No! i cóż się tak gapisz? -— wrzasnęła jejmość.
— Z kimże mam honor?... Czy nie pani Lucyna?...
Wymówiłem imię to na chybił-trafił, przypuszczając, że ono najlepiej pasować będzie do postaci, jednoczącej w sobie wielką energją i niepospolitą gospodarność.
— Czyś zwarjował?... Jaka Lucyna?... Nie Lucyna, tylko Wi...gi...lja!... Rozumiesz?
— Wigilja?... Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa...
— Dlaczego mnie tytułujesz panią, mazgaju, kiedy widzisz, że jestem duchem?
— Duchem?... W każdym jednak razie Wigilja to... zawsze niby płeć żeńska...
— Duchy nie mają płci.
— Doprawdy?... Czy...
— No, no, no... Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo nie mam czasu na romanse.
Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby obracać się równie szybko, jak język, wciągnąłem co rychlej futro na grzbiet i czapkę na uszy; w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.
∗ ∗
∗ |
— Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! — mówiłem do mojej towarzyszki, trzymając się oburącz barjery wydywanionych schodów. — Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to... pani wiesz?
— Przywidzenie! — mruknęła dama, kładąc tłustą rękę