i ogromny piec zakopcony, w którym tli się szczypta węgielków.
Na środku pokoju stół nakryty białym, choć nieco przykrótkim obrusem, obok — krzesła: jedno wyściełane, drugie drewniane i stołek prosty. Tapczan w jednym kącie, dziecinne, niegdyś politurowane łóżeczko z kratami w drugim, między niemi drzwi do alkierza i — oto wszystko.
W mieszkaniu trzy osoby: starzec ślepy, jakaś wybladła kobieta i dziecko w żałobie.
— Ojczulku, już gwiazdy zeszły, siadajmy! — zaczęła kobieta.
— A cóż nam imość dasz dzisiaj? — spytał stary.
— Jest dziadziu, barszcz, jest, dziadziu, śledź i są, dziadziu, kluski — odpowiedziało dziecko.
— Ho! ho!... bal!...
Tymczasem kobieta podała opłatki; łamali się i całowali.
— Ojczulku — rzekła znowu starsza — oto szalik na gwiazdkę, będzie ojczulkowi cieplej.
— A ja dziadziowi dam ołówek tabaki...
— Dziecino ty moja, Haniu serdeczna! — zawołał starzec, szukając rękami głowy dziewczynki — ja tabaki nie zażywałem, żeby tobie tę ot lalunię kupić, a ty mnie znowu tabakę dajesz, pewno z bułeczek twoich?...
I wydobył z za pazuchy kilkogroszową lalkę w sukni różowej.
— Jaka śliczna! — zawołało dziecko.
— A tobie, Kasiuniu, także szalik kupiłem... Ładny?
I podał kobiecie chustkę włóczkową.
— Czerwona, ojczulku...
— Bodaj tych Żydów! — mruknął stary — mówili, że czarna...
Zakołatano we drzwi.
— Prosimy! a kto tam?...
Na progu ukazał się tęgo zbudowany facet w kożuchu.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.