— Już niema nic, żaby, możecie się teraz bawić — odezwała się panna.
Usłyszawszy to, chłopiec i mniejsza dziewczyna, jakby na komendę siedli na ziemi, zabierając się do nowego koncertu na patelni.
— Gdzież ojciec?
— Tatko w cyrkule — odpowiedziało najstarsze dziecko.
— W cyrkule! — powtórzyło najmłodsze.
— Patrzaj?... Za cóż to go zdmuchnęli?
— A bo tatko cości ukradł...
— Tatko uklad! — wysepleniło dziecko na ziemi, uderzając łyżką w patelnię.
— To źle.
— Ma się wiedzieć, proszę panienki, że źle, kiedy kogo złapią.
— A kraść to dobrze?
∗ ∗
∗ |
O Halino! o jedyna!
Dziewczyno moja...
To wina twoja...
Ach, tylko twoja!
Tak śpiewał, nienajosobliwszym tenorem, ktoś chodzący po pokoju w sposób, który zdradzał wielką alteracją wewnętrzną.
Jak wyglądał śpiewak — nie wiem, ponieważ oboje z Wigilją staliśmy w małej i doskonale ciemnej komórce, należącej do jakiegoś obszerniejszego lokalu, w którym zapach wody kolońskiej, kamfory, paczuli, asafetydy z mnóstwem innych, a niemniej przejmujących, walczył o lepsze.
Gdym się namyślał nad sposobem rozwiązania nowej zagadki, Wigilja trzykrotnie zapukała we drzwi. Za chwilę po-