Około południa, na rozmokły od deszczu bruk ostatniego pocztowego dziedzińca, z ogromnym hałasem wjechała odrapana i zabłocona kareta, ciągniona przez cztery odrapane i zabłocone konie i powożona przez również odrapanego i zabłoconego pocztyljona. Fakt ten, oprócz zatrzymania kilku przechodniów, wybicia paru kamieni z bruku i zwabienia paru posłańców, wydobył na świeże powietrze z sieni biura ekspedycji kilku oficjalistów pocztowych, o których abnegacji na rzecz publicznego dobra najwymowniej świadczyły słoma i pierze we włosach, nieczesanych zapewne z powodu natłoku zajęć.
Dzielni ci ludzie, bez względu na ciasnotę swych uniformów, szybko zahaczyli drabinę o powóz, wpadli na jego wierzch, odpięli pokrowiec, otworzyli drzwiczki, wyrzucili z dachu karetki cztery tłomoki i wypuścili z jej wnętrza troje zaspanych podróżnych, rozumie się, nie bez niejakich trudności.
Najprzód wysiadła niska jejmość, która mając około siebie pudełko, koszyczek, torebkę i duży parasol z wsuniętą weń małą parasolką, posiadała tylko dwie ręce. Przez kilka minut starała się opanować i wynieść wszystkie swoje ruchomości, a po kilku minutach nietylko, że nie wyniosła żadnej, ale nadto — sama musiała być prawie wyniesioną z powozu.
Po tym akcie galanterji ze strony woźnego, mógł już bez przeszkody ukazać się w drzwiczkach karety pożółkły i zgarbiony jegomość, w pomiętej ceratowej czapce i wyszarzanej burce, który w czasie niefortunnych usiłowań swoich towarzy-