— A ha! ha!... — przypomina sobie pan Mateusz. — Masz, kochanie, masz...
— Co?... to pan mi kopiejczynę daje za ten kurs?
— Mój Boże!... A ileż ci się należy, dobry człowieku? — pyta przybyły.
— No, choćby dyskę... Ot tak!... Jaka wytarta!... Żebyś nogi połamał! — deklamuje woźny, a dorożka przez ten czas odjeżdża.
Całe dwie minuty nasz przyjaciel wycierał nogi o słomiankę, umieszczoną w dorożce, zachwycał się jej podskokami, miękkością jej poduszek i drżał o bezpieczeństwo swego zdezelowanego tłomoka, kiedy nagle powóz stanął przed jedną z brudniejszych bram hotelowych.
— Hej! — zawołał dorożkarz — a weźcie tam gościa! hej!
Na ten okrzyk w progu bramy zjawił się numerowy w wytartym fraku, a popatrzywszy uważnie na kozioł i na siedzenie, wykrzyknął:
— O jak mi Bóg miły, a toż to mój pan, jaśnie pan Mateusz!...
— Józio!... kochany, poczciwy Józio!... — odpowiedział z niemniejszem rozczuleniem podróżny. — Cud, prawdziwy cud... bardzom kontent...
— Zaczekaj-no, bracie — wtrącił dorożkarz, nie oddając numerowemu tłomoczka. — Przecież i mnie się coś od jaśnie pana należy...
— Cud doprawdy!... Ile ci się należy, kochanie?... Poczciwy Józio... — mówił kolejno do numerowego i dorożkarza pan Mateusz, gniotąc w rękach stary i zatłuszczony woreczek.
— Trzydzieści kopiejek! — odpowiedział woźnica.
— W imię Ojca i Syna. A taż wy tu krew z ludzi wysysacie, w tej Warszawie!...
— Co się tam pan ma targować!... niech i on przy tej okazji coś zarobi... Tacy goście nie często się trafiają... — wtrąca numerowy.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.