na dzień, ile ja razy na tych schodach odpoczywać muszę — odezwał się w korytarzu bas, ciężko wstępując na schody. — Józef, bałwanie!...
— Czy jest tu to piękne zwierzę? Bardzo radbym go zobaczyć! — mówił Mateusz.
— Zobaczysz! — odparł z dumą Marek. — Teraz jest w drodze z żoną i z dziećmi.
— A... więc i maciorkę sąsiad...
— Głupiś sąsiad! — wrzasnął Marek. — Przecież nie o maciorce, ale o mojej żonie ci mówię...
Gniewowi popędliwego Marka położyło kres ukazanie się, w towarzystwie wyfrakowanego Józia, dwu nowych osób. Jedną z nich był poważny z ubioru i ruchów, może trzydziestoletni mężczyzna. Drugą — jakiś młodzik w szkockiej rozdwojonej czapce, z miną parafjalnego don Żuana i z grubą dewizką na wierzchu kosmatej marynarki. Rozmowa, dość żwawo prowadzona dotąd między dwoma osobami, stała się ogólną i hałaśliwą.
MAREK. Władzio kochany! (upada w objęcia trzydziestoletniego mężczyzny). Niech ci Bóg da zdrowie, żeś przyjechał!
MATEUSZ (do szkockiej czapki). Pan Leon serdeczny! Kopę lat nie widzieliśmy się!...
LEON (zarumieniony). Czasu nie było!... ale o naszym interesie pamiętam, pamiętam!...
WŁADYSŁAW (do Marka). Cóż sąsiad wynalazł już mieszkanie i słone?...
MAREK. Bagatela! Pokój dla żony i Helenki, pokój dla mnie i Wacia, no i salonik dla gości, za siedemdziesiąt pięć rubli. Do tej pory mieszkałem z tym szaławiłą Leonem, obok tutaj... No, a ty?...
WŁADYSŁAW. Ja z żoną mamy jeden pokój za dwa ruble na dobę.
MAREK. Bój się Boga, z kobietą?... To niewygoda!
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.