Po śniadanku in gratiam fenomenalnego barana, w którem utonęło kilka baranów zwykłych i w ciągu którego cichaczem wymknął się skromny Mateusz, — pan Marek wyszedł do miasta celem poszukania członków swojej rodziny. Przybyć już niezawodnie musieli, lecz ponieważ nieznany im był adres wynajętego lokalu, tułali się więc prawdopodobnie po Warszawie, lub pokutowali w jakim zajeździe.
Nic też lepszego nie mógł zrobić pan Marek, jak chodzić od hotelu do hotelu i pytać.
— Hej, szwajcar! — wołał pan Marek w jednym z tych domów — a nie było tu mojej żony?...
— Żony? — spytał ugalonowany oficjalista, szeroko otwierając oczy.
— Pani Markowej, głu... z chłopaczkiem!...
— Aha! z chłopaczkiem? Ma tak lat ze trzydzieści?
— Siedemnaście, barr!... Była przytem panienka.
— To! to! tak ze sześć lat?...
— Osiemnaście, cymbale! No, i cóż?
— Aha! — zawołał szwajcar. — Byli, byli, ale pojechali do Paryskiego hotelu.
Pan Marek złapał dorożkę i pojechał do wskazanego miejsca, ale tam nie widziano pani Markowej. Rad nierad więc puścił się na nowe poszukiwania piechotą.
Po godzinnej pielgrzymce, spotniały, zadyszany, rozwścieczony, pan Marek wracał już do kwatery z zamiarem pogrzebania we śnie swoich kłopotów, kiedy nagle usłyszał za sobą jakieś głosy, pochodzące ze środka ulicy:
— Panie, panie!...
— Mężu!... Tatku!...
Przyjaciel nasz obejrzał się i z najwyższą radością zobaczył dwie mocno wypakowane dorożki, a w nich członków swej rodziny ze sługą.
— Chwała Bogu! — zawołał Marek, przypadając do jednej. — A mój baran?
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.