Do niechlujnej i ciasnej hotelowej izdebki na trzeciem piętrze wszedł znajomy nam pan Mateusz, w towarzystwie Moszka, dość przyzwoicie odzianego i ostrzyżonego, choć prowincjonalnego faktora.
— To pan tu mieszka? — zaczął Żydek.
— Tu, kochanie, z poczciwym Leonkiem. Trzeci już raz zmieniam lokal przez tego łotrzyka Józia, który mi nie powiedział odrazu, że są numera po pięć złotych. Nie wiem nawet dlaczego...
— Pięć złotych — powtórzył Moszek — a kto płaci?
— Ja z Leonkiem...
— Ny, ny!...
Pan Mateusz zmieszał się, usłyszawszy wykrzyknik.
— Powiedz mi, drogi Moszku — rzekł — ile też ten chłopiec wywiózł z domu?
— Ile?... tyle, ile mu stary dał: sto rubli. Ale on już teraz nic nie ma, bo i pieniądze stracił, i rzeczy posprzedawał...
— Posprzedawał, mój Boże! A mnie mówił, że są u jakiegoś przyjaciela... Z niego już nic nie będzie! Siądźże, kochany Moszku, ot tak. Poczęstowałbym cię cygarem...
— Już ja pana sam poczęstuję, ale z przeproszeniem kopiejkowem, bo takie tylko palę — przerwał Moszek, dobywając paczkę cygar i podając jedno z nich panu Mateuszowi.
— Stokrotnie dziękuję! No, moje dziecko, a ile też wywiózł z domu kochany Marek?
— On?... On za pszenicę wziął trzysta rubli, za groch pięćdziesiąt, za żyto sto dwadzieścia, razem czterysta siedemdziesiąt. Pani zostawił dwadzieścia pięć...