— Niech Bóg zachowa! Ułatwiam drewniane i okowiciane interesa moim sąsiadom i jadę właśnie na Solec dowiedzieć się o belki... A pan? — ciągnął dalej — czy pan jakiej kondycji szuka?...
— Nie, ja sam jestem właścicielem ziemskim.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł były właściciel, dotykając czapki. — Człowiek, jadąc omnibusem, szczególniej w tę stronę, zawsze spotyka tylko samą prostotę...
Wehikuł stanął.
— To stąd już niedaleko, kochanku, do wystawy? — pyta pan Mateusz konduktora, wysiadając i płacąc.
— Stąd?... Ba, to się panu przyśniło! przecież tu Szulec, a wystawa na Ujazdowie.
— Gdzież plac ten... ten... Aleksandra?
— Oooo!... — dziwi się konduktor. — Plac tam na górze, będzie z pół wiorsty drogi.
— Boże miłosierny! cóż się to stało?
— Szkoda, że pan nie wysiadł koło straży — wtrąca starozakonny obywatel.
— Nie znam miasta!... nic nie wiem!... wszyscy mnie oszukują! — biada pan Mateusz, rozmyślając nad sposobem powrotu na właściwą drogę.
Rada w radę, postanowiono, aby zmartwiony podróżny wsiadł do jadącego ku miastu omnibusa, i surowo upomniano konduktora, aby około straży pasażera wysadził.
Jak rzekli, tak się stało. W dziesięć minut pan Mateusz był w oznaczonym punkcie, skąd po małej chwili dostrzegł pędzący i naładowany omnibus.
— Hola! hej! a czy na wystawę?
Konduktor kiwnął głową i wskazał panu Mateuszowi małą, ślizgą i okrągłą ławeczkę, umieszczoną z tyłu powozu, gdzie jednym skokiem dostał się nasz przyjaciel.
— A ile się płaci za to miejsce? — zapylał konduktora.
— Dwadzieścia groszy.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.