dzieciaka? Przecież jest tu z nami warszawiak, którego musimy uczcić. Nieprawdaż?
LEON i WARSZAWIAK (razem). Prawda! prawda!...
WACIO (do Marka). Tatku! niechże mi tatko kupi te pistolety od Jachimka...
MAREK. Cierpliwości, moje dziecko! Wracając jednak do wystawy, wiecie co... że to jest wierutna blaga! Czy nie prawda, panie warszawiaku?
WARSZAWIAK. Prawda! prawda!
WŁADYSŁAW. A toż dlaczego, mój panie?
MAREK. Dlatego... no dlatego, że niema z niej pożytku...
ANTONI. To zależy. Ja z niej wywożę buhajka, młocarnią i lokomobilę.
WŁADYSŁAW. Ja żniwiarkę i pług Cichowskiego.
ANTONI. Moja pani nabrała gustu do jedwabników...
WACIO. A ja do pistoletów.
MAREK. Cicho, Waciu, kiedy starsi mówią.
WŁADYSŁAW. Dowiedziałem się przytem o nowych odmianach zboża, kupiłem kilka książek, a Dobrski nasunął mi myśl badania gruntów naszego powiatu.
ANTONI. Tak jak mnie Zamojski projekt folwarcznej szkoły.
WŁADYSŁAW. A mojej żonie pani Huba nowe naczynia do gospodarki mlecznej.
ANTONI. Wybuduję przytem kilka betonowych domów dla czeladzi.
GARSON. Sześć polędwic, butelka wina, cztery kaczki.
MAREK. Dawaj! dawaj!... oto się uraczymy.
ANTONI. Panie Marku!
MAREK (przerywa). Wracając tedy do wystawy... jakim wy u djabła sposobem doszliście do tylu nowości? bo co ja, to niech mnie piorun trzaśnie, na wszystko patrzyłem, ale jakoś nic... (Nalewa wino). W ręce twoje, panie warszawiaku. Kochajmy się!
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.