— Ja jestem z Lubelskiego — mruknęła czapka przenicowana.
— A ja jestem... z Lubelskiego — objaśniła czapka wypłowiała.
Starannie ubrany warszawiak, przypuszczając, że dwaj jego czuwający towarzysze muszą się z sobą procesować, umilkł i zatonął w głębokich i powikłanych kombinacjach intelektualnych. Z łatwością, cechującą wszystkie umysły bystre, zauważył on, że baszta straży ogniowej na Nowym Świecie jest wyższą zbliska niż zdaleka, że aleja Jerozolimska jest dłuższą niż się wydaje z pod werendy Semadeniego, i że po jednej stronie przebywanej drogi jest bardzo wiele wagonów niewiadomo z jakiej racji pomalowanych na ciemno-czerwony kolor. Wyjechawszy za rogatki miasta z szybkością dziesięciu kłapnięć zębami na jedną sekundę, bez trudu odgadł, że szosa jest haniebna, że długi szereg drewnianych i obrzydliwych budynków stanowi przedmieście Warszawy, i że istnieje pewien związek między szczególnym zapachem tutejszych pól, a gęsto napotykanemi po drodze aparatami Bergera.
Wyznać jednak należy, że ta nużąca praca umysłowa, podsycana upałem, zaprawiona kurzem, milczeniem towarzyszów czuwających, chrapaniem śpiącego i turkotem omnibusu, — wyczerpała jego siły duchowe. Nie dziw zatem, że olśniewającej białości muszkietery poczęły przybierać kolor jasno-szary, szary, ciemno-szary i już przechodziły w czarny, gdy nagłe zatrzymanie powozu rozbudziło strudzoną, choć warszawską świadomość, która w jednej chwili dostrzegła jedwabny cylinder pod nogami płóciennego garnituru i kilka urzędowych fizjognomij w otwartem oknie omnibusu.
— Co to jest?... Józiek, barania głowo!... — wrzeszczał wańtuch.
Silna woń smarowidła zdradziła obecność wiernego sługi przy drzwiczkach.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.