— Co to znaczy?... czego oni stanęli?... — pytał zaniepokojony właściciel ładnej tuszy i opalonego Józka.
— Bilety!... bilety!... — objaśniał konduktor. — Niech pan kupi bilety dla siebie i dla służącego.
— Aha!... Cóż się należy?...
— Czterdzieści kopiejek — po dwadzieścia kopiejek od sztuki...
— Co?... co?... — huknął z gniewem płócienny garnitur. — Za mój bilet tyle, co i za jego?... To nie może być!... za niego nie dam więcej jak dziesięć kopiejek!...
— To też — uspakajał konduktor — niech pan za dwa bilety da czterdzieści kopiejek, a w tem będzie trzydzieści za pana i dziesięć za niego...
— No, tak to rozumiem!... Masz tu...
— A teraz, niech pan zapłaci pół rubla za jazdę, to w tem będzie czterdzieści kopiejek od pana, a dziesięć od parobka...
— Bardzo dobrze, mój człowieku!... Masz twoje pół rubla i na piwo...
Omnibus ruszył.
— A może to już po konkursie?... — znowu zaczął rozbudzony tłuścioch.
— Gdzież tam! — uspokoił go warszawiak — dopiero jutro się skończy.
— Bardzo słusznie! bo i po jakiego djabła tłukłbym się czterdzieści mil drogi, nie śpiąc i nie jedząc przez dwa dni i trzy noce zrzędu?...
Wehikuł stanął znowu, tym razem już u celu.
— Słuchaj-no, kochanku — spytał gruby pan Walenty konduktora, wskazując na gromadę ludzi i powozów — a co to za zbiegowisko?...
— To, proszę łaski pana, patrzą, jak się kosi żniwiarkami...
— Baranie głowy! a wszakże to już i mój Józek zna takie rzeczy... Przecież widziałeś, gapiu, jak tnie żniwiarka?
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.