Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

— Juści ze widziałem u pono Hamajdowico — potwierdził Józek.
— Znaczy, że jeszcze za wcześnie — mruknął pan Walenty. — Nim zaczną konkurs, rozejrzę się tymczasem po polu. Chodź tu, ośla głowo!
Po półgodzinnem pracowitem przebieraniu nogami pan Walenty, w towarzystwie nieodstępnego Józka i jego wonnych butów, znalazł się na otwartem polu, zdala od ludzi i powozów, i mógł już przystąpić do swoich ciekawych obserwacyj. Zwróciwszy oczy w stronę północno-wschodnią, pan Walenty dostrzegł zdaleka kilka budynków z wysokiemi kominami, lecz zato w stronie północno-zachodniej parę budynków z wysokiemi i kilka z niskiemi kominami. W stronie południowo-zachodniej zauważył wiatrak, kilka budynków z niskiemi kominami, kilka drzew, płócienny namiot formy przewróconego nabok koryta i sznur ludzi, przypatrujących się robocie żniwiarek. W tej samej pozycji miał on po prawej ręce ciągnącą się od północy ku południowi drogę, którą przyjechał, a pod nogami ciągnącą się od zachodu ku wschodowi drogę, na której stał obecnie i skąd widział przed sobą ogromny łan żółtej pszenicy. Prócz tego z niemałem ukontentowaniem poznał, że otaczające go pole ma formę olbrzymiego koła, które ze wszech stron zamykają drzewa, i którego matematyczny środek zajmuje on, pan Walenty, obywatel ziemski, miłujący rolnictwo krajowe, przykryty z wierzchu niezmiernem sklepieniem niebieskiem, przez które dobrze urodzeni mieszkańcy innych planet będą mogli bezpłatnie podziwiać jego udział w konkursie, jego płócienny garnitur i fularowe chustki.
— Hola, gapiu! — przerwał milczenie pan Walenty — a jakie tam żniwiarki?
— Cerwone!... rychtyg jak u pono Hamajdowico — odparł Józek.
— Widzisz, że szczekasz, bo są i niebieskie...