— Mój Ludwiku — zaczęła Ewcia. — Mamy około dwunastu tysięcy rubli rocznie...
— Jeżeli nie więcej... — wtrąciłem.
— Trochę nawet mniej.
— Z pewnością więcej — dodałem, czując, że budzi się we mnie duch sprzeczki.
— Wierz mi, że mniej — przerwała, gromiąc mnie oczyma. — Ja lepiej wiem.
— Może być,
— Otóż — ciągnęła Ewcia — mamy trochę mniej niż dwanaście tysięcy rubli rocznie, jedną córkę zamężną, drugą na wydaniu, a nadewszystko — syna, który już ukończył trzydzieści i trzy lat. Napozór niczego nam nie brak, lecz mimo to, nie jesteśmy ani szczęśliwi, ani spokojni.
— Ależ duszko...
— Nie zapieraj się — mówiła żona — bo nieraz widzę, jak ziewasz.
— Ja?...
— Ty, i ziewasz z nudów, z braku zajęcia — dodała, akcentując ostatnie wyrazy. — I kiedy ty ziewasz, ja wzdycham, myśląc, że przez tyle lat nie postarałeś się o jakie stanowisko, i że nasz syn, Mieczysław, całkowicie wstępuje w twoje ślady. Proszę cię, Ludwiku, zachęć Mieczysława własnym przykładem i o cośkolwiek się postaraj. Tylu przecież znamy prezesów, a choćby wiceprezesów, dyrektorów i członków rozmaitych zarządów, iż doprawdy jest mi wstyd, że nie należysz do ich grona. Proszę cię, postaraj się o coś, a w takim razie troskę o Mieczysława sama wezmę na siebie.
W gabinecie zrobiło się jeszcze ciemniej. A kiedy podniosłem oczy na Ewcię i na amarantowem tle aksamitu spostrzegłem, że ma siwe włosy, nagle przypomniałem sobie moją matkę — i pierwszy raz w życiu pomyślałem, że Ewcia robi na mnie wrażenie ś. p. matki.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.