ścisnął za rękę kapitana i powiedział: „Będzie dobrze...“ Słyszałem to na własne uszy.
— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę, co słychać?
Podniosłem się z krzesła.
— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale... wyjdźmy stąd.
— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora...
— Dziękuję ci, leczę się homeopatją... Tylko wyjdźmy...
Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną na ulicę.
— Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.
— Ale gdzieżby znowu!... Przecież to moi przyjaciele...
— Twoi, ale nie moi — odparłem.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nieraz myślę, że oni z tą polityką trochę blagują. Ale swoją drogą doskonałe chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak w ich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą, obudzą nadzieję — i... i jakoś lepiej trawi się obiad. Nie mam do nich pretensji.
Takim jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimo krogulczej fizjognomji.
Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszcze wstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi, w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, dodając, że niedługo odbędą się wybory, i że przy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę zostać członkiem zarządu, lub choćby komisji rewizyjnej. Donosił też, że sam leży w łóżku, gdyż ma katar.
Projekt ten podobał mi się. Jużci lepiej tytułować się: członkiem zarządu, aniżeli opiekunem zwierząt. Naturalnie zaraz pojechałem do cierpiącego Teofila, i ułożyliśmy plan kampanji.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.