— Więc przyznaje pan, że nadesłane kalosze nie są pańską własnością?
— To przecie jest widoczne.
— I gotów pan przeprosić pułkownika za wyrządzoną mu obelgę?
— Ani myślę! — zawołałem z gniewem.
— W takim razie da mu pan satysfakcją z bronią w ręku.
— I owszem — odparłem. — Pan Steinbok...
— Steinberg — poprawił jeden z przybyłych.
— Wszystko jedno — rzekłem cały drżący. — Pan Steinberg tyle razy obraził mnie, że, bez względu na mój poważny wiek, będę się z nim strzelał. Muszę...
— Czekamy więc pańskich sekundantów — odpowiedzieli ci panowie (a może tylko jeden z nich) i ukłoniwszy się uroczyście, wyszli.
Zaraz pojechałem do Teofila, z nim do starego majora Wilczyńskiego, który miał być drugim moim sekundantem, i posłałem ich pod wskazany adres.
Późno wieczorem wpadł do mnie Biedrzyński. Nigdy nie widziałem go w stanie tak podnieconym. Zbudził się w nim nietylko duch rycerski, ale nawet okrucieństwo.
— Wiesz? — mówił machając pięściami — przyjęliśmy wszystkie warunki! Niech djabli porwą!... Może przynajmniej ty nauczysz rozumu tego drągala. Będziecie się strzelać pojutrze.
— To... to już nieodwołalny termin? — spytałem.
— Już podpisaliśmy protokół. Marsz do barjery, każdy strzela po dwa razy. Jeżeli ci dobrze pójdzie, z pewnością na przyszłych wyborach zostaniesz członkiem zarządu, bo tego Steinberga nikt nie lubi. No, dobranoc ci, mój złoty!...
Pożegnał mnie rozpromieniony. Późno ległem spać, i przez całą noc śniło mi się, że spadam z wysokości. Nigdym się tak nie zmęczył we śnie.
Nazajutrz znowu odwiedził mnie Teofil. Doniósł mi, że
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.