szego progu — Biedrzyńskiemu!... Tak, panie, Teofilowi Biedrzyńskiemu, jedynemu przyjacielowi, jakiego posiadam na ziemi!
Pewnego razu przyszedł on do nas wieczorem. Czekając na herbatę, usiedliśmy w moim gabinecie, przy drzwiach, prowadzących do salonu. On jako mały, siedział na krześle, ja — na fotelu.
Tymczasem, robiąc przygotowania do kolacji, kręciła się po całem mieszkaniu nowo przyjęta panna do towarzystwa Ludki, osoba młoda i zapewne przystojna, bo nawet nie miałem czasu jej się przypatrzeć.
Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza ta biegła przez mój gabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas, unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten, panie, smarkacz, jak wrzaśnie... Wielki Boże! ze trzydzieści lat nie słyszałem takiego krzyku...
— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się z krzesła.
— Pewnie zasłabła — odparłem. Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofila na fotelu, a sam zająłem jego krzesło.
— Czy ona nie cierpi epilepsji? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko...
W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada, oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofil i — rzekła do mnie drżącym głosem:
— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziś u nas nie będzie. Mademoiselle zachorowała, oboje musimy jej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś...
Ukłoniła się piecowi, który stał naprzeciw drzwi, i odeszła — pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak pięknym jej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.