Towarzyszący mi podsądny wbiegł za mną na górę, pomagał przebrać się i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc z przedpokoju, nie dobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i co biorę z sobą.
W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak, że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana z Warszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaście razy, nie uchybiając przecie i innym współbiesiadnikom.
Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem. On przez całą drogę śpiewał, albo komenderował szwadronem, a ja, przytrzymując kolanami moją fatalną laskę, zarzuciłem ręce za tył głowy i marzyłem.
Marzyłem o domu, który na lato opuściła Ewcia, udając się na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem, to znowu o przygodach mego życia... Najczęściej jednak przychodził mi na myśl mój przeklęty kij z murzynem i jego psoty.
— Pobiłem nim niewinnego człowieka... Naraziłem się na pojedynek... Zdradził mnie gałgan tyle razy, a niewiadomo jeszcze co mi zrobi w przyszłości... Trzeba z nim raz skończyć!
I marząc tak o moim kiju, zwolna odchyliłem kolana. Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącem mu niebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, a nareszcie... wysunął się z powoziku.
— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem, czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.
W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał. Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i... zwichnąłem sobie nogę w kostce!...
— Jedź! — zawołałem na stangreta.
Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróż wywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalono
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.