Pan Diogenes Fajtaszko, w nielicznem, lecz wyborowem kółku zaufanych przyjaciół zwany pospolicie Dynciem albo Fajtusiem, cały ranek spędził na melancholicznem rozpatrywaniu swoich długich i cienkich kończyn dolnych. Na gorycz dzisiejszego usposobienia wpłynął niepomiernie sen. Śniło mu się bowiem, że skutkiem wczorajszej kolacji dostał trychin, że skutkiem trychin, z przepisu pewnego młodego lekarza — imieniem Kocia, musiał wypić cały gąsior nieoczyszczonej nafty, i że wreszcie, skutkiem obu powyżej zacytowanych przyczyn, on, pan Diogenes Fajtaszko, chluba powiatu i najdzielniejsza z prowincjonalnych podpór literatury krajowej, musiał się przenieść, a raczej został przeniesionym, z wygniecionych wprawdzie, lecz dość jeszcze miękkich materaców, na twardy i brudny stół sekcyjny miejscowego lekarskiego urzędu.
Brrr!... co za myśl!...
Pan Diogenes był człowiekiem zbyt liberalnym, aby wierzyć w sny; na nieszczęście, wierzył w swój własny system filozoficzny, na dnie którego między innemi leżał pewnik, że idea (substancja miljon razy delikatniejsza od wodoru) może pod wpływem silnej woli skrystalizować się w fakt zewnętrzny lub wewnętrzny. I tak: pan Diogenes jako żywo nigdy nie był w Berlinie; ponieważ jednak od kilkunastu lat pielęgnował ideę bytności swojej w Berlinie, ostatecznie więc skrystalizował ją w sobie tak, że o ulicach, pałacach i placach, a nadewszystko o uniwersytecie berlińskim, rozprawiał jak o rzeczach własnemi oczami widzianych i własnemi rękami dotykanych. Wiedząc o tem, pan Diogenes sprawiedliwie