Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wojciechu! panie Wojciechu!... jedno słowo, dam wam piętnaście rubli za bursztyn.
— Dacie i więcej, a nie wy, to kto inny — odparł zacięty wieśniak.
— Czego wy tak zhardzieli teraz, Wojciechu? Z wami nawet gadać nie można!... Żebym ja wam powiedział sto rubli za ten bursztyn, tobyście także chcieli więcej. Powiedzcie ostatnie słowo?
— Ja tam z wami gadać nie chcę! — odmruknął Wojciech.
— Wolna wola... bywajta zdrowi!
— Jedźta z Bogiem!
Handlarz zaciął chudą szkapę i pojechał naprzód, Wojciech zaś skręcił na drogę boczną do wsi, ciągle myśląc o głupim Szymku, który zdecydowany był na wszystko, o na wszystko! bo niczego dobrze nie rozumiał.


III.
W RESTAURACJI.


Pierwszorzędna restauracja w mieście powiatowem... nie różniła się niczem od innych tego rodzaju zakładów. Posiadała bufet ze wszelakiemi przynależytościami, między któremi ser szwajcarski, sardynki i wieszadła na paletoty najwydatniejsze zajmowały miejsca. Miała salę główną i parę bocznych gabinetów, w których obok stołów znajdowały się krzesła i spluwaczki, obok oliwy i pieprzu podarte i zabrukane dzienniki, a obok luster, bitwy pod Wagram i koronacji Napoleona I-go, wizerunki dzikich kaczek, zajęcy i raków.
Tego rodzaju instytucje cieszą się wogóle popularnością, do jakiej po wsze czasy napróżno wzdychać będą bibljoteki, muzea i t. p. śpiżarnie wiedzy. W restauracji pokrzepia nadwątlone siły obywatel ziemski, który przyjechał do powiatu w celu wydobycia się z sekwestratorskich szponów. Tu zabijają resztkę dnia różni sekretarze, pomocnicy i adwokaci, czujący wstręt do zajęć umysłowych. Tu prowincjonalny