Szczupłe to grono w niewesołem widocznie znajdowało się usposobieniu; damy bowiem wraz z hrabią Wyporkiem ziewały, korespondent, zwany redaktorem, niespokojnie zaglądał do gabinetu z butelkami, a Żabicki mruczał:
— Niech ich licho porwie! Mieli być punkt o dziewiątej, a jeszcze niema żywej duszy.
W tej chwili z ulicy doleciał turkot. Żabicki i Bąkalski poskoczyli do otwartego lufcika.
— Cóż to za procesja po drugiej stronie ulicy? — zapytał Żabicki.
Bąkalski wysunął głowę tak, że mało nie wyleciał za okno; włożył na nos binokle, a potem zawołał:
— Ach, to idzie jeden pan Donerstag starszy z jedną panią Donerstagową starszą i cztery panny Donerstag młodsze z czterema panami Donerstagami, jeszcze młodszymi od nich.
— Oczywiste błogosławieństwo Boże — mruknął Żabicki. — Ale cóż ten powóz tak zwolna się przybliża?
— Pewnie Żydzi wiozą wodę, albo państwo Letkiewiczowie jadą swoim ekwipażem.
Niebawem, naprzeciw bramy hotelu zatrzymała się liczna rodzina Donerstagów, prawie jednocześnie z karetą Letkiewiczów, ciągnioną przez cztery szkapy, kwalifikujące się raczej do transportowania karawanów.
Euzebja z hrabiów Patykowskich wychyliła głowę z okna karety i rzekła do lokaja:
— Spytaj się, czy już kto na bal przyjechał?
— Jeszcze nikt! — odpowiedziano z bramy.
— Niech stangret zawróci! — krzyknęła dama. — Nie jesteśmy piwowarami, ażebyśmy pierwsi mieli przyjeżdżać na bal.
Landara zwolna potoczyła się naprzód.
— Co to u djabła znaczy? — krzyknął stojący już w bramie Donerstag. — To widocznie umyślna szykana! Dzieci, zawracajmy do domu!
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.