— Ty nie żartuj, paro, ino śpiewaj majufes, póki czas!
— Już będę śpiewał! — odparł handlarz.
Istotnie zaczął śpiewać, naprzód zwolna i cicho, potem, coraz prędzej i coraz głośniej.
— Nie drzyj się tak! — ostrzegł go Szymek.
— Już się nie będę darł! — odparł handlarz i począł śpiewać jeszcze głośniej.
Oryginalna to była sytuacja! Na dworze jęczał żałośnie wicher, a w stodole jeszcze żałośniej jęczał modlący się Josek. Szymon z uwagą przysłuchiwał się jednemu i drugiemu, instynktem przeczuwając, że położenie jego staje się coraz bardziej kłopotliwe. Nagle, nad jękiem wiatru i śpiewem Joska wziął górę jakiś trzeci głos, śpiewający prawie tuż obok stodoły, następną zwrotkę:
A trząchnijże, dziewko, sobą,
Bo mi ile tańcować z tobą!
Śkikasz ino kole boku,
Niby torba od obroku.
— Gewałt!... rozbójstwo!... zabijanie!... — wrzasnął handlarz, usłyszawszy tę zwrotkę, i zerwał się na równe nogi.
Najpierwsza tancerka warszawskiego baletu pozazdrościćby mogła Joskowi skoków, jakie od tej chwili w ciemnej stodole wyprawiać począł. Nie przestając krzyczeć w niebogłosy i wymyślać Szymkowi, na czem świat stoi, przestraszony Żydek biegał po całem zapolu, pięściami i nogami bił w ścianę, zsunął się z dużej sterty słomy, a wreszcie cudem jakimś dosięgnął ręką strzechy.
Schwycił się za krokiew, lecz ta pękła, a Josek spadł na głowę Szymkowi i przewrócił go na ziemię.
Leżąc na klepisku, zobaczył przypadkiem, u dołu bramy wychodzącej na pole, dość wielki otwór, przez który chciał się wysunąć.
Krzyki Joska usłyszeli powracający z karczmy włościanie, i przystąpiwszy do bramy, zapytali: