Podleśny Towarzystwa „Żelazne Huty“, pan Józef Linowski, dojeżdżał saniami do gubernjalnego miasta X. Był to człowiek z górą sześćdziesięcioletni, silny i dobrze zakonserwowany. Z pod futrzanej czapki jaśniała czerwona twarz, wąsy, szronem okryte, i niebieskie, bystre oczy. Miał na sobie długi, szaraczkowy surdut, podbity lisami, grube, włóczkowe rękawice i buty do kolan. Sanki, któremi jechał, były prostej roboty, ale mocno zbudowane i wygodne. Ciągnął je koń kasztanowaty, kształtny i zgrabny w ruchach; pomimo zimna, okrywał go pot, ale w sposobie wyrzucania głowy i stawiania nóg nie było widać, ażeby się zmęczył.
Jechali drogą boczną, przez równinę, okrytą śniegiem, na której tu i owdzie widać było kępy nagich i czarnych drzew albo samotne chaty z uśnieżonemi dachami. Niebo było czyste; chłodne, grudniowe słońce nadawało śniegowi blask srebra; zdaleka na granicy horyzontu iskrzył się, aż oczy bolały, złocisty krzyż cerkwi.
Koń szedł tęgiego kłusa, sanki podskakiwały, albo zataczały się po rozjeżdżonej drodze, a pan Linowski znowu uczuł ostry głód, który trapił go już od pół godziny.
— Marsz... marsz... kasztanek!... aby prędzej na obiad!... — wołał niecierpliwie podróżny, ale nie sięgnął ręką po bat, leżący w sankach. Gdzieżby on uderzył takiego przyjaciela, takiego mądrego i szlachetnego konia?
Wjechali w mały, rzadki lasek brzozowy. Pan Linowski