wychylił się na prawo i na lewo, potem powstał i spojrzał przed siebie. Ale nie dostrzegł nic, zresztą i skończył się lasek.
— Niema hultaja!... — rzekł do siebie półgłosem. — No, niezawsze świętego Jana...
W tej chwili bowiem przypomniał sobie, że jego syn, osiemnastoletni Władek, obecnie siódmoklasista szkoły handlowej w X., na początku letnich wakacyj aż tu wybiegał na spotkanie ojca.
— Trzy wiorsty od miasta!... — mruczał pan Linowski. — Dziś za zimno na taki spacer... Nawet zwymyślałbym go, gdyby wyleciał naprzeciw... A to, psiakrew, jeść się chce!...
W tej chwili duszę pana podleśnego przebiegały dwa prądy: jeden płynął od żołądka i nazywał się głodem, drugi od serca i był tęsknotą za synem. Wprawdzie pan Linowski widział się z synem na Wszystkich Świętych, sześć, siedem tygodni temu; ale już chciał go znowu zobaczyć, znowu uściskać, usłyszeć jego głos wesoły.
— Jeszcze kwadrans, pół godziny... i siądziemy z Władkiem do obiadu... Niech bestja używa na koszt ojca!...
Sanki wjechały w krótką aleję wierzb czarnych, najeżonych. Gdy minęły ją, gdzieś zdaleka, na końcu drogi, ukazała się jasna wieża, uwieńczona zieloną banią i złotym krzyżem. Jednocześnie odezwały się dzwony cerkwi:
— Jestem tu... jestem tu!... O, ja jestem tu... o, ja jestem tu!...
A po chwili śpiewowi dzwonów cerkiewnych odpowiedziały, niby westchnieniami, dzwony kościelne:
— Ach-ach!... ach-ach!... ach-ach!...
Pan Linowski uczuł ból w piersi, którą kiedyś przenizała kula.
— Jestem tu... jestem tu... o, ja jestem tu!... — śpiewały dzwony cerkwi.
Miasto zarysowuje się coraz wyraźniej. Na prawo, przy drodze, widać ogromną cegielnię; zdaleka na lewo, wśród
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.