drzew — cmentarz. Potem, znowu na prawo, czerwonawe olbrzymie gmachy składów monopolowych, dalej — żółte więzienie, potem komin młyna parowego, drugi komin fabryki tytuniu, trzeci komin fabryki narzędzi rolniczych... W tej chwili panu Linowskiemu przebiegła myśl, że ludzie poto wyrabiają cegły, budują domy, mielą mąkę i pieką chleb, ażeby następnie opalić się tytoniu, opić się monopolówki i albo pójść do więzienia, albo od wszystkich ludzkich i obywatelskich obowiązków uciec na cmentarz...
— Ale też mi się jeść chce! — mruknął podleśny. — Ciekawym, czy aby Władka zastanę w domu?...
W tej chwili owionęło go tchnienie mdłe i wilgotne; wjechał do miasta.
Pan Linowski zawsze zazdrościł miastu chodników, latarń, bliskości kościoła, szkoły i poczty, ale czuł, że w tej atmosferze nie pożyłby długo. Domy robiły na nim wrażenie brudnych i ciasnych mrowisk, ludzie przypominali sznury mrówek, śpieszących na robotę lub z roboty, a Żydzi — rój much, który obsiadł talerz, powalany sosem.
Dziś uderzyła go jakaś zmiana w mieście: ludzi mniej kręciło się po ulicach i biegali prędzej; Żydzi mniej gęsto skupiali się pod domami. Cukiernia wyglądała pusto, ale przed restauracyjką na bocznej ulicy stała gromadka niby robotników, z których jeden śpiewał niepewnym głosem:
Nadejdzie jednak dzień zapłaty,
Sędziami wówczas będziem my!
— Ja już gdzieś to słyszałem?... — pomyślał Linowski.
Przy innej z bocznych ulic na chwilę powściągnął konia.
— Zajechać po Władka?... — spytał samego siebie.
Lecz w tej chwili poczuł tak mocny ból głodu, że puścił lejce i nie zatrzymał ich, aż przed wielką bramą, nad którą stał napis: „Hotel Polski“. Jednocześnie przyskoczyło do niego dwu faktorów: jeden szpakowaty, drugi rudawy. Rudawy