miał przy kapocie kołnierz z niedającego się nazwać futra: szpakowaty był w dwu chałatach, z których wierzchni odznaczał się łatami i wypłowiałą barwą.
— Odejdź... bo to mój pan!... — wołał szpakowaty faktor, odpychając rudego kolegę.
— Wielmożny pan nie potrzebuje kapcanów!... — wrzasnął rudy.
— No, niech wielmożny pan sam powie temu łapserdakowi...
— Ty cholera!...
— Nie kłóćcie się — przerwał Linowski. — Joska wezmę...
Szpakowaty Josek już trzymał w ręku bat, pomógł wysiąść Linowskiemu i wziąwszy konia przy pysku, poprowadził go na podwórze hotelu.
— Ten złodziej zawsze mi przeszkadza... Żeby on zdechł!... — gniewał się Josek.
— Musi to być głodomór... — wtrącił Linowski.
— A ja, wielmożny panie, bogaty?... Od samego wstania nawet wody w gębie nie miałem, i żeby nie wielmożny pan, pewniebyśmy cały dzień nie jedli, ani ja, ani żona, ani dzieci.
— Przecież Josek dzieci już wyposażył?...
— Niech Pan Bóg wielmożnemu panu da zdrowie z takim posagiem!... Jeden syn jest krawiec, drugi blacharz, ale oba siedzą u mnie... A córka ożeniła się z kuśnierzem, i także sprowadzili się do nas... Żebym ja na dzień miał tyle funtów chleba, ile osób w jednej izbie, to jabym się pytał: co ten hotel kosztuje?...
— I teraz Josek może się spytać... — wtrącił stajenny, Mateusz. — Miał on ciemne włosy, wyskubane w jednym punkcie głowy, i utykał na nogę.
— To niech Mateusz konia się zapyta, bo my jesteśmy wspólniki...
— Znasz mego syna?... — rzekł pan Linowski.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.