— Jak moje własne dzieci!... Piękny pan!... wesoły pan!... — odparł Josek.
— Idźże do niego na stancję...
— Do pani Wątorskiej... wiem!... I mam nakazać, ażeby panicz przyszedł tu, do restauracji?...
— Dobrze — odparł podleśny. — Potem dowiesz się, kiedy będzie w domu Pfeferman.
— Ten handlujący z drzewem... wiem!...
— A potem pójdziesz do doktora Dębowskiego i także dowiesz się...
— Kiedy wielmożny pan każe, to ja mogę zapytać się i o doktora Dębowskiego — rzekł Josek, wykonywając ramionami taki gest, jakgdyby wycierał się o wnętrze swego chałata. — Ale jeżeli wielmożny pan chce być zdrów na wszystkie choroby, to niech pan każe mnie posłać do pana doktora Szpilera.
Linowski tymczasem wydobył z pod kozła dwa zające, podał je Joskowi i rzekł:
— Jednego zanieś pani gospodyni, a drugiego pani Wątorskiej... A Władek niech tu zaraz przyjdzie, bo czekam z obiadem...
Potem wyjął ciężką kobiałkę i zawiesił ją przez plecy.
Gdy faktor odszedł, stajenny, który wyprzęgał i wycierał zgrzanego konia, obejrzał się i rzekł zniżonym głosem:
— A wielmożny pan uważał, jak się to pochowali strażnicy?... Ani jednego na mieście od wczoraj... Bo to, widzi pan, we środę wieczór dwóch ich zakantopili: Szmakowa i Fomeńkę... Żona Szmakowa wzięła ze sobą troje dzieci, poleciała do policmajstra i krzyczy na cały głos: „Mąż dawał mi z tysiąc rubli na rok... płaćcie teraz, kiedyście go nie upilnowali!...“ — Ale Fomeńkowa nie kłóciła się z policmajstrem, tylko biła głową o ścianę i wkółko pytała:
— „Za szto tiebia?... za szto tiebia?...“
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.