— Bo jużci prawda — odezwał się Linowski — poco ich było zabijać?...
— Ehe! — zaśpiewał Mateusz, wytrząsając ręką. — Jak to zaraz znać, że pan u nas nie mieszka... Darli oni ludziom skórę, choć i strażnicy... Chryste odpuść! Kto żył, musiał się opłacać: kupiec, rzemieślnik, faktor, nawet taka Żydówka, co handluje piernikami, a zarabia złotówkę na siebie i czworo dzieci... To też niech wielmożny pan spojrzy, jak wygląda strażnik, a jak nasz... Strażnik tłusty, czerwony, mieszka nieraz w dwóch albo trzech pokojach, ma na przedmieściu własny domek albo plac, a jego żona parę krów, konia... A z czego to wszystko?... Z ludzkiej krzywdy!...
— No, ale żeby za to zabijać!...
— Nie za to — szeptał Mateusz, zaciskając pięści. — Oni wszyscy biorą, wszyscy każą sobie płacić; ale Fomeńko i Szmakow to jeszcze... mordowali socjałków w więzieniu... Jednemu wybili zęby, drugiemu połamali żebra, a trzeci aż umarł, tak mu przypiekali podeszwy lampką naftową... Więc obdzierać i męczyć ludzi można i żadnej zemsty za to niema być?... Ehe!... wielmożny panie, to już nie te czasy...
— Któż ich zabił?...
— Wiadomo, że socjały... A wielmożny pan wie, kto dziś jest socjał?... Szewc, stolarz, woźny, student... czasem brat komisarza, albo i syn gubernatora... Teraz ruscy z naszymi za jedno, a Żydzi na trzeciego... A kiedy Żydzi zmiarkowali, że w tem jest interes, to już socjał wygra, bo Żyd na niepewne nie pójdzie.
Mateusz dotknął czapki ręką i zaprowadził konia do stajni. Linowski został sam.
— Aj... ten Władek! — myślał. — Mnie głód kiszki skręca, a jego niema i niema... Myślisz, że będę czekał na ciebie, durniu jakiś?... Idę na obiad...
Wyszedł z bramy na ulicę, rozejrzał się i wolnym krokiem powlókł się ku restauracji hotelu. Pod gankiem jeszcze za-
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.