trzymał się, spojrzał na ulicę, wreszcie szarpnął drzwi i prędko wszedł do bufetu.
W bufecie przywitał gospodarza, jak dobry znajomy, oddał mu do przechowania kobiałkę i rewolwer. Potem wypił duży kielich wódki i zjadł parę kawałków ulika z wielkim smakiem.
— No, i dawajcie obiad — rzekł — bo przez tego gałgana Władka zdycham z głodu... A nie zapomnijcie o butelce marcowego... — dodał. — Mieszkać u was nie chciałbym, ale piwa i śledzi to wam zazdroszczę.
Linowski zajrzał na salę, obwieszoną wizerunkami ryb i dziczyzny, lecz spostrzegłszy kilku „dziedziców,“ cofnął się do bocznego pokoju. Tu usłyszał głos z pod lustra:
— Sługa pana leśniczego!... prosimy do towarzystwa...
Wołał tak jegomość średniego wzrostu, pulchny, rumiany, z dobrodusznym wyrazem twarzy. Był to prywatny adwokat, zwany „mecenasem.“ Prowadził sprawy wszędzie: w sądach, u komisarzy, w powiatach, w rządzie gubernjalnym. Pisywał także prośby, skupywał sumy trudne do odzyskania, często wyjeżdżał do Warszawy, bywał i w Petersburgu. Przychodził czasem do Hotelu Polskiego na kawiorek i lampeczkę porteru; zresztą nie pił, nie grywał w karty, nie miał długów i głośno wypowiadał zasadę, że każda sprawa jest dobrą, jeżeli... przynosi adwokatom dobre wynagrodzenie.
Linowski, przywitawszy mecenasa, usiadł przy stoliku.
— Cóż — zaczął mecenas — doskonale pan wygląda... nie przejmuje się widać polityką, jak my... Nie macie tam kilku sągów drzewa na sprzedaż?...
— Tego u nas nigdy nie brak.
— Więc możeby pan wziął ode mnie pieniądze?... — spytał mecenas.
Podleśny skrzywił się.
— Najlepiej niech pan poszle list i pieniądze do zarządu — odparł.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.