Był to człowiek wysoki i otyły, z kruczą brodą, już posrebrzoną siwemi włosami. Miał atłasowy chałat, na głowie aksamitną krymkę, na twarzy wielką powagę.
— Jak się pan ma, panie podleśny? — zaczął Pfeferman i podał Linowskiemu dwa palce. — Jestem pewny, że bez interesu nie wstąpił pan do mnie.
— Nie z moim przychodzę interesem — odpowiedział Linowski, wzruszając ramionami. — Z zarządu kazali spytać: czy pan weźmie te sosny, które się teraz wycinają, i kiedy pan odda resztę pieniędzy?
— Te osiemset rubli?... One leżą w banku... może pan je wziąć choćby dzisiaj — odparł handlarz.
— Nie upoważnili mnie do odbioru...
— To pańskie szczęście. Onegdaj, niedaleko Sierpów, jakieś rozbójniki napadli naszych kupców i zabrali im wszystkie pieniądze, a wczoraj miałem list, że wpadli do mego pisarza w Głoskowie, ukradli mu dwieście rubli i rewolwer... Poco on trzymał ten rewolwer?... I jeszcze nie jestem pewien, czy naprawdę wzięli dwieście rubli!... Bardzo paskudne czasy... Gdybym był młodszy, wyjechałbym do Ameryki z temi dwudziestoma tysiącami, które mam w Berlinie, i za kilka lat zrobiłbym miljony...
— A jakże będzie z sosnami?... — zapytał Linowski.
— Co ja panu powiem?... — odparł Pfeferman, składając ręce. — Kto tu dziś wie, czy go do jutra nie okradną, jeżeli... tfu!... nie zabiją?...
— Więc osiemset rubli złożył pan w banku, a sosen nie bierze... — rzekł Linowski. — Do widzenia się, panie Pfeferman...
Chciał wyjść, handlarz zatrzymał go.
— Dlaczego pan się tak śpieszy?... dlaczego pan trochę nie odpocznie?...
— Nie mam czasu siadać...
— Pogadamy stojący — mówił Pfeferman. — Te sosny
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.