możnaby wziąć, ale żeby przy wywózce nie było szykan... Rozumie pan, panie Linowski?... A teraz — dodał, otwierając biurko — ja pozwolę sobie doręczyć panu kolędę...
Podleśny wstrzymał go za rękę.
— Niech pan da spokój, panie Pfeferman. Nie przyszedłem po kolędzie, tylko z interesem zarządu.
— Dlaczego pan zawsze taki ostry?... Ja mam dla pana sto... sto pięćdziesiąt rubli...
— Daj pan je swemu pisarzowi, ażeby nie potrzebował kraść z biedy.
Pan Pfeferman klasnął w ręce i zawołał:
— Jak ja lubię, kiedy się pan gniewa! Jeżeli kupię Żelazne Huty, pan będzie u mnie nadleśnym... jak dzieci kocham... A o pańskiem dzisiejszem postąpieniu powiem dyrektorowi... Co się zaś dotyczy tych sosen, dam odpowiedź przed Nowym Rokiem.
Linowski, zirytowany, pożegnał Pfefermana i wyszedł na ulicę. Tam przez chwilę namyślał się i skręcił w stronę mieszkania syna. Tak potrzebował spojrzeć na niego, pogadać, użalić się nad losem, który skazywał go na stosunki z Pfefermanami.
Na stancji pani Wątorskiej mieszkało sześciu uczniów; czterech już pojechało na święta, dwaj wyszli do miasta, z czego korzystając, gospodyni wzięła się do porządków domowych. Gdy zadzwonił do niej i wszedł podleśny, pani Wątorska była w starej spódnicy, miała głowę zawiązaną w chustkę i rękawy kaftanika zawinięte powyżej łokci. Była to kobiecina niska, chuda, z sowiemi oczyma, żółtą twarzą, na której malował się wieczny przestrach.
— Co się z moim chłopcem dzieje?... — zapytał bez wstępów Linowski.
— Witam pana!... Jakże miło mi widzieć go w dobrem zdrowiu!... jakże dziękuję za piękny prezent!...
— Ale Władek?...
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.