Doktór Dębowski, stary kawaler, towarzysz Linowskiego z powstania, był to człowiek średniego wzrostu, krępy, łysawy; miał szpakowatą blond brodę i nieduże wesołe oczy poza okularami w złotej oprawie. Był on wybornym lekarzem, miłośnikiem muzyki i doskonałym obywatelem. Nie istniało stowarzyszenie, ani czyn społeczny, do którego nie należałby, nie wnosił składek albo nie oddawał swojej rozumnej i wytrwałej pracy. Za jego wiedzę, bezinteresowność, współczucie dla każdej biedy materjalnej czy moralnej kochali i czcili go ludzie, należący do wszelkich wyznań, partyj, nawet narodowości. Równie szanowali go biskupi, pastorowie i rabini, jak gubernatorzy i naczelnicy partyj rewolucyjnych. A gdy dziwiono się, jakim cudem zajął tak niezależne stanowisko wobec stronnictw nienawidzących się, odpowiadał:
— Bo widzisz kochany pan dobrodziej, mnie zawsze mniej obchodziły Marksy, Plewy i Pobiedonoscewy, aniżeli — płuca, serca i żołądki.
W swojem mieszkaniu największy pokój przeznaczył na sypialnię, gdzie, oprócz łóżka, stał fortepian. Salonik obrócił na poczekalnię dla pacjentów, których badał w gabinecie. Ów gabinet był szczytem dziwactwa. Oprócz szaf z książkami i narzędziami, tudzież niezbędnego szezlonga, stał tam jeszcze, na wielkiej czarnej skrzyni, piękny kościotrup, któremu doktór co kilka dni inaczej układał ręce, zmuszając tym sposobem pacjentów do zwracania na niego uwagi.