Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

Kościotrup najwięcej niepokoił Żydów, którzy często zapytywali:
— Poco pan doktór trzyma w domu takiego paskudnika?...
— Widzisz, bracie starozakonny, poto, ażeby chory wiedział: co go spotka, jeżeli nie zwróci się o poradę do lekarza i nie wypełni jego przepisów...
Wyjaśnienie to, powtarzane dziesiątki i setki razy, ogromną przyjemność robiło Dębowskiemu. Gdy dodamy, że po trzydziestoletniej praktyce doktór, żyjąc bardzo skromnie, odłożył na najczarniejszą godzinę zaledwie dwa tysiące rubli, a w jakiemś towarzystwie ubezpieczył sobie koszta pogrzebu, będziemy mieli zupełny wizerunek człowieka.
Linowskiemu, na trzykrotne uderzenie w dzwonek (taka była raz na zawsze umowa), otworzył sam doktór.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł Linowski.
— Na wieki wieków atrament! — odparł lekarz. A potem, wyprostowawszy się, zawołał:
— Pierwsza kompanja formuj dwójki i marsz! Raz... dwa... raz... dwa... Stój!... Pół obrotu na prawo! Równaj front!... przygotuj broń!... Hę... jeszczebym potrafił?... Komenderować — tak; syna — niebardzo... Jak się masz, stary kolego... daj pyska!... Jeszcze cię wilcy nie zjedli i zapewne nie zjedzą... Musisz być niestrawny, jak fiszbin...
— Moja kłania się koledze doktorowi i przesyła trochę wędlinek — rzekł podleśny, zdejmując kobiałkę.
— To ci psia kosteczka!... — dawaj, stary, czem prędzej... Jestem od paru dni jakiś niedomagający, a wasze wędliny zawsze mi dobrze robią... Bodaj to mieć pod ręką jałowiec do wędzenia, no — i parę innych rzeczy, nie licząc umiejętności... Jak się tam miewacie na Leśniczówce?... Żona zdrowa?... Chłopak także zdrów; natrzyj mu tylko uszu, ażeby niebardzo właził w politykę...