jaki zapanował u nas... — odparł doktór. — Weź chociażby najświeższy skandal...
— Jaki?... nic nie wiem...
— Dostałeś pensję za listopad?...
— Jeszcze nie...
— A gajowi, a nadewszystko robotnicy w fabrykach, dostali wynagrodzenie za kilka ostatnich tygodni?... — pytał doktór.
— Dostaną przed świętami za cały czas...
— Fiu!... jesteś tego pewny?...
Linowski rozłożył ręce i patrzył bezradnie na doktora. Ażeby zarząd Żelaznych Hut mógł nie zapłacić swoim pracownikom na święta, to nigdy nie przyszłoby do głowy Linowskiemu. Przecież kilkuset ludzi z rodzinami żyją na kredyt w oczekiwaniu zapłaty...
— Pieniądze chyba mają?... — szepnął podleśny.
— Otóż w tem jest komedja i tragedja — rzekł doktór. — Pieniądze, około pięćdziesięciu tysięcy rubli, są już tu, w mieście... nawet niebardzo daleko. Jest także dyrektor zakładów, jest kasjer główny i bodaj czy nie kancelista... Ale mimo to pieniędzy może nie być na święta w Hutach, bo niema sposobu przewieźć ich... Pij-no, staruszku!...
— Co, pan doktór żartuje z temi pieniędzmi?... — oburzył się Linowski.
— Tak mi się chce żartować, jak psu wymiotować — odparł Dębowski. — Ale tylko posłuchaj... Na pewno wiemy, że zorganizowała się banda, gotowa napaść tych, co będą wieźli pieniądze do Hut... Prosta rzecz, że ani dyrektor, ani kasjer, ani marny kancelista nie mają ochoty iść pod nóż, niby kurczęta...
— Cóżto, socjaliści?...
— Boże, uchowaj!... tymczasem chcą napadać i grabić zwyczajni złodzieje. To też biedaki czuwają nad filją banku, jak matka nad pierworodnem dzieckiem... po trzy razy na
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/062
Ta strona została uwierzytelniona.