Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

wieka, ale jeszcze po śmierci nazywają go szpiegiem... — mówił zwolna podleśny.
Znowu zamyślił się, dokończył kieliszka i zapytał:
— A coby doktór powiedział, gdybym... gdybym ja...
Doktór podniósł filiżankę do ust, popatrzył na Linowskiego zpodełba i odparł, kręcąc głową:
— Masz żonę... dzieci... Zresztą... nie jesteś usposobiony...
— Dlaczego?...
— Widzisz, sama sprawa jest drobna. Założyłbym się, że gdybyś przewoził pieniądze, nikt cię nie zaczepi... nawet nikt nie będzie podejrzewał... Jest to więc zabawka. Ale do tej zabawki trzeba mieć spokojne nerwy i trochę humoru... Gdybyś jechał, myśląc o tem, że ktoś drogę ci zastąpi, płoszyłby cię każdy przechodzień, każdy krzak, irytowałbyś się... No, a to w naszym wieku niezdrowo... To tak, jakbyś ożenił się z dwudziestoletnią dziewczyną i udawał przy niej młodego... Gotowa apopleksyjka...
Linowski zerwał się z krzesła.
— Co też znowu doktór wygaduje?... Ja miałbym dostać apopleksji ze strachu? Alboż codzień złodzieje leśni nie grożą mi napadem?... Czy nie strzelali do mnie? Czy nie wożę ze sobą rewolweru, bo muszę wciąż być gotów do obrony? Więc nie o skórę mi idzie... Sześćdziesięcioletnią skórę można oddać do garbarni... Ale chodzi mi o uczciwe nazwisko i o mego chłopca...
— Bój się Boga, któż ośmieli się zaczepić twoje nazwisko?... — wtrącił doktór.
— Wiem. Gdyby socjaliści chcieli zagrabić pieniądze, bałbym się... Bo to walczyć z partją polityczną jakoś... nie wypada. Ale ze złodziejami dam sobie radę!... Koń jak ptaszek... ręka pewna... rewolwer nie zawiedzie... A reszta — w mocy boskiej... Tylko chłopak...
— Cóż chłopak?... — zapytał doktór.