— Ani myśl o tem!... Siedzieliby do końca życia. Przecie wiesz, że ile razy urzędnik czy robotnik w Żelaznych Hutach uległ nieszczęściu z winy zarządu, zawsze go wynagradzano.
— Ale co... ale coby się stało, gdyby mnie nie zabili, a pomimo to... pieniądze zabrali?... — pytał natarczywie Linowski.
— Nicby nie było — odparł doktór, wzruszając ramionami. — Nad tą przeklętą sumą wisi nieszczęście... Jeżeli ty zechcesz ją przewieźć, jest wszelkie prawdopodobieństwo, że ocaleje... Ale gdyby mimo to nie ocalała, zarząd przynajmniej będzie pewien twojej dobrej wiary... Tobie zaufają, nawet w razie wypadku; co do innych, może mieliby wątpliwości.
A ponieważ Linowski był wciąż zamyślony, więc doktór odezwał się:
— Słuchaj, kolego, nasza rozmowa to nie ślub, ani przysięga... Jeżeli masz najmniejszy powód do wahania się, daj spokój... Sprawa jakoś się załatwi domowemi środkami... olejkiem i rumiankiem...
— Wcale się nie waham — odparł Linowski — bo nawet przyszło mi na myśl, że jeżeli kto, to tylko ja powinienem oddać zarządowi taką usługę. Oni mię przygarnęli, kiedy wróciłem z Syberji i nie miałem o co rąk zaczepić... Oni karmią mię od lat trzydziestu... Przy ich pomocy wychowałem córkę, a teraz chłopca... Więc chyba świnią byłbym, gdybym cofnął się od tej sprawy. Przecie sam kolega powiedziałeś, że chodzi tu o chleb kilkuset robotników i o losy instytucji...
Pochwycił rękę Dębowskiego i uderzając go w dłoń, jak przy dobijaniu targu, rzekł wesoło:
— Jadę i odwożę, choćby najjaśniejsze pioruny biły!
— I dlatego bez wypadku dowieziesz... — odparł doktór, całując go.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.