tarł go, nakrył derą i zdjąwszy wędzidło, począł go karmić sianem. Koń jadł wesoło i od czasu do czasu chwytał pana za lisiurę albo za czapkę.
— On jakoś nic złego nie czuje — rzekł podleśny. Okiełznał kasztanka i ruszył dalej.
Nieznacznie zjechał z drożyny i, sunąc pomiędzy krzakami, coraz więcej oddalał się od niej.
— Zjedzą trzysta djabłów, jeżeli mię zaskoczą znienacka. A ich głupie strzały mam gdzieś...
Wydobył znowu płaską flaszkę i wypił kilka łyków, aż łzy zakręciły mu się w oczach. Ale tęga wódka nie uspokoiła go, raczej podrażniła. Co chwilę zdawało mu się, że ktoś wypełza z pomiędzy krzaków, to znowu, że słyszy dalekie gwizdanie, albo czuje woń spalenizny. Jednocześnie miarkował, że zbliża się do szosy.
— Jeszcze z dziesięć minut... Jeszcze z pięć minut... — mówił do siebie. Nagle — jakby rozjaśniło się; Linowski z prawej i lewej strony zobaczył wolną przestrzeń, sanki poszły wdół, potem koń wdrapał się na wyniosłość i... przejechał szosę...
— Cóż to jest?... zabłądziłem?... nie!... tylko z tego miejsca będzie trochę dalej do Słomianek...
A zatem przejechał szosę bez wypadku... Już przejechał szosę i jest prawie bezpieczny!...
Tu chyba nie napadną go, bo któżby jeździł po takich wertepach prócz gajowych?
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... — zaczął mówić Linowski, czując, że serce przepełnia mu się radością.
Wjechał na obszerną polanę i w tej chwili, o kilkanaście kroków od sanek, usłyszał młody, dźwięczny głos:
— Kto jedzie?... Hola!... Stać, bo strzelę...
Ktoś wypadł z poza drzewa i schwycił przy pysku kasztanka... Jednocześnie otoczyło go kilku młodych ludzi, z których jeden miał krótki karabinek, inni rewolwery...
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.