Izdebka, gdzie pod strychem mieszkał Jędrzejczak z kolegą, równie jak on ubogim, była ciasna, brudna i ciemnawa. Znajdował się w niej stół niemalowany, dwa krzesełka, łóżko drewniane za osiem złotych, tapczan, dwie półki z książkami i zielona skrzynia, zamknięta na kłódkę, z której nie wyjmowano klucza.
Bieda wyglądała tu z każdego kąta, ale ponieważ kolega wyjechał na Boże Narodzenie, więc Jędrzejczak był zadowolony. Mógł chodzić po izbie, nie potrącając się o nikogo, mógł czytać dickensowski „Klub Pickwika,“ a nareszcie mógł z blaszanego samowara i natłuczonego imbryka pić tyle herbaty, ile mu się podobało, nie myśląc, że dla współlokatora może zabraknąć wody albo esencji. Cukru mniej więcej zawsze brakowało.
Właśnie Jędrzejczak dokończył trzeciej szklanki i rzekł do siebie: „Jakie to szczęście, że nie pojechałem z tymi durniami!... Naturalnie muszą być zziębnięci, może i głodni, a na pewno niewyspani... Wesołe bydlęta!...“
W tej chwili, było to w sobotę z rana, kiedy Jędrzejczak tak rozmyślał, wszedł jego przyjaciel, zwany Pędzelkiem, chłopak dwudziestoparuletni, ważny członek organizacji socjalistycznej.
— Wiesz — zaczął Pędzelek — że Pfeferman dał dymisję Walfiszowi bez żadnej kompensaty?... Pójdźże ze mną do tego podleca, ażeby mu wypłacił choć trzymiesięczną pensję.
Ponieważ Jędrzejczak w podobnych wypadkach nie wahał się, więc włożył wyszarzany paltocik i nietylko poszedł,