o nim w mieście rozmawiali, słowem, że nie wyjeżdżając z kolegami na dziecinną wyprawę, okryje się chwałą.
Gdy aresztowany przechodził około Hotelu Polskiego, stojący przed bramą Mateusz podniósł zaciśnięte pięści i krzyknął ze złością:
— A uciekajże pan, póki czas!...
Jędrzejczak ani myślał uciekać; natomiast obrażony wybuchem Mateusza policjant aresztował stajennego. Sprawa zaostrzyła się, gdy Mateusz usiłował rozmawiać z osobami z tłumu, dawał jakieś znaki i wogóle zachowywał się w sposób podejrzany.
Wśród licznej i coraz powiększającej się gromady ciekawych, patrol dotarł do biura policmajstra i odprowadził aresztowanych do poczekalni. Była to izba zabłocona, zadymiona, cuchnąca; z jej ścian można było zeskrobywać pleśń i brudy; ławek trudno było dotknąć bez wstrętu; przez okna zakratowane i zakurzone ledwie przeciskało się dzienne światło.
Mateusz pochmurny usiadł niedaleko pieca, Jędrzejczak wciąż z rękoma w kieszeniach, szyderczo uśmiechnięty, stał na środku izby w miejscu najwidoczniejszem. Jego wysoka a niezgrabna postać, rude włosy i nieprzyjemny wyraz twarzy zwróciły uwagę obecnych w poczekalni, a jeden z nich, niski brunet, z latającemi oczyma, zaczął mu się pilnie przypatrywać. Oglądał go zboku, zprzodu, ztyłu. Wreszcie wyszedł z poczekalni.
Może w pięć minut później niski brunet powrócił, ale za nim wbiegł szczupły i ruchliwy policmajster, jego olbrzymi pomocnik i paru strażników.
— Ten?... — zapytał policmajster, wskazując na Jędrzejczaka.
— O ten!... — odparł niski brunet.
— Ten sam!... ten sam!... — dorzucił szyderczo Jędrzejczak.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.