— Owszem. Był z panem ktoś, i to wytrawny... przestępca... Jak on się nazywa?
— Nie pamiętam.
— A jak się nazywa ten kulawy, który panu kazał uciekać i aresztowano go?
— Nie mogę wiedzieć.
— No, a te biżuterje pan zna? — pytał badający i dał znak żandarmom. Żołnierze wzięli Jędrzejczaka pod ręce i zwrócili twarzą do stołu, przed którym stał trzeci żandarm. Ten usunął się, i więzień zobaczył dwa żelazne cylindry.
— Zna pan to? — powtórzył badający.
— Nie mam przyjemności.
— To są bomby... Ale nie wie pan, skąd te zabawki wzięły się w stajni Hotelu Polskiego?
— Nawet nie domyślam się...
— Nu, a stajenny Mateusz zeznał, że te przedmioty pan jemu dał do przechowania?
— Nie... Mateusz tak nie łgałby...
Artylerzysta poruszył się na fotelu i przymknął oczy.
— Więc pan Mateusza nie zna, ale jego prawdomówność pan zna?
— Ehe!... łapie mnie pan pułkownik na słówka?... To hyclowska robota.
Oficerowie żandarmscy zerwali się, ale natychmiast usiedli, i starszy, ani na chwilę nie zmieniając spokojnego tonu, badał dalej:
— Pan jesteś oskarżony o udział w zabiciu strażników: Szmakowa i Fomeńki...
— Ja?... ja?... Cha!... cha!... cha!... — śmiał się już bardzo rozdrażniony Jędrzejczak. — Ja zabiłem strażników!... Ależ ja muchy nie zabiłbym... nie zabiłbym nawet pułkownika żandarmskiego, nie dopiero głupich strażników...
— Proszę, ażeby pan był grzeczny... nie mówił grubjaństw... — odezwał się pierwszy raz artylerzysta.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.