Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.

z tego, gdzie jest. Tylko ciągle marzył, że mocuje się z kimś, wobec którego nie wolno mu ustąpić. Raczej odebrać sobie życie, aniżeli ustąpić.
Około drugiej po północy zbudził go łoskot otwieranych drzwi. Przy słabem świetle lampki zobaczył żandarma, który wnet cofnął się, wpuścił człowieka w czarnym płaszczu i zamknął drzwi. Jędrzejczak przypatrzył się lepiej i poznał księdza, wikarego z katedry. Przybysz, blady jak płótno, chwilę stał bez ruchu: nagle zrzucił płaszcz i w białej komeżce, prędko przybiegł do Jędrzejczaka. Objął go za szyję, ściskał i drżąc całem ciałem, szeptał:
— Bracie... bracie...
Jędrzejczak poczuł jakby lód w piersiach. W tej chwili jednak przyszedł mu na myśl okrzyk kobiety za oknem: „Cześć bohaterowi!...“ i opanował się.
„Piękny ze mnie bohater!“ — rzekł w sobie.
— Adwokaci wysłali depeszę do Petersburga... doktór Dębowski do Warszawy... — szeptał ksiądz. — Z rana powinna być odpowiedź, a tymczasem jeden tutaj... pułkownik artylerji wyjednał zwłokę do dziewiątej...
— Czego zwłokę?... — zapytał zmienionym głosem Jędrzejczak.
— No... wyroku... którego, zdaje się, nie wykonają... — odparł zdziwiony ksiądz.
— Jakiego wyroku?... mnie przecież nikt nie sądził!... A jeżeli bez sądu zechcą mię zakantopić, to i owszem... Zobaczą, jak nasz umiera... Świnie... łajdaki... już nawet nie wiem, od ilu godzin straszą mnie śmiercią — mówił Jędrzejczak coraz głośniej. — Ale przekonają się psubraty, że ja nie boję się śmierci... nie boję... nie!... — dokończył krzykiem.
— Masz słuszność, mój bracie... — wtrącił ksiądz trochę spokojniej. — Dobry Polak, katolik, nie powinien się bać śmierci...
— O tak!... — mówił rozżalony Jędrzejczak. — Polak i ka-