Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Władek Świrskiemu, który także nie mógł otrząsnąć się z przykrego niepokoju.
Około północy dano Linowskiemu drugą łyżkę bromu. Chory już był spokojniejszy. Mówił, że rozumie leczniczą potęgę snu, że ogarnia go senność, lecz — że boi się zasnąć.
— Ale gdyby tak pan Świrski był łaskaw posiedzieć przy mnie... i jeszcze pozwolił trzymać się za rękę... możebym i zasnął...
— Z największą chęcią!... — odparł wzruszony Świrski.
Usiadł przy Linowskim i ujął go za rękę. Z twarzy chorego począł ustępować wyraz obawy; lecz, ile razy podleśny zamknął oczy, rzucał się, jakby chciał wstawać. Po upływie kwadransa już nie zrywał się, tylko zaciskał rękę, a jeszcze później uspokoił się zupełnie, choć od czasu do czasu przebiegały go krótkie dreszcze.
— Zaśnie!... — szepnął do siebie Świrski, czując, że i jego sen ogarnia.
Powiedział sobie jednak, że będzie czuwał i dla zabicia czasu począł marzyć. Więc znowu, po raz setny w życiu, ujrzał wielką zieloną równinę, na niej długi, aż do granic horyzontu sięgający łańcuch tyraljerów, za nimi, wtyle, małe kolumny podpór, o kilkaset kroków dalej większe kolumny rezerw i baterje dział na wzgórzach, a jeszcze dalej, ogromne masy wojsk, uszykowane w kilkadziesiąt szeregów.
— Ilu ich tu jest?... ilu ich tu jest?... — myślał. — Chyba korpus... dwa korpusy?...
Zwykle obraz tych wojsk, tych pułków... dywizyj... korpusów robił mu jak najprzyjemniejsze wrażenie, na ich widok przebiegały go dreszcze rozkoszne. Ale tym razem Świrski doznawał nieokreślonej przykrości. Ogarnął go chłód. Zielone pola zbielały: zamiast trawy leżał na nich śnieg głęboki, na którym ukazała się gromadka, może dwudziestu ludzi młodych, uzbrojonych tylko w rewolwery, źle odzianych... Ledwie kilku miało kożuchy, jeden był w cienkim paltocie,