go, a w mieście X. mogło zdarzyć się nowe zabójstwo, co już nie dziwiło nikogo.
Nareszcie we wtorek po południu przyjechał niecierpliwie oczekiwany doktór Dębowski. Wszyscy wybiegli naprzeciw niemu z wymówkami, że tak długo kazał czekać na siebie, choć telegram o chorobie Linowskiego wysłano w sobotę.
— Dopiero w Żelaznych Hutach dowiedziałem się, że Józef naprawdę chory — odpowiedział doktór. — A do waszego telegramu nie przywiązywałem wagi, gdyż umówiliśmy się jeszcze w piątek z Józefem, że wezwie mnie telegraficznie... Ja także — szepnął pani Linowskiej — przywiozłem około trzydziestu tysięcy rubli do Hut, ale bez wypadku. Cóżto się stało mężowi?...
Pani Linowska w niewielu słowach opowiedziała historję napadu w lesie i dziwnego zachowania męża, który wyglądał, jakgdyby (Boże, odpuść!) miał bzika, albo był pijany...
Dębowski targnął się za brodę.
— Aha!... czekaj-no pani dobrodziejka... zaraz się to wyjaśni...
Pobiegł do pokoju Linowskiego i po krótkiem przywitaniu zapytał:
— Słuchaj-no, stary, a coś ty zrobił z wódką, którą ci dałem na drogę?...
— No... wypiłem... — odparł zdziwiony, ale już całkiem przytomny podleśny. — Cóż? miałem wylać?...
— Bój się Boga!... — stęknął doktór — toż to była pięćdziesięcioletnia starka, którą pije się po kropelce... Masz głowę, jak żelazna kufa!... Ale nie dziw się, że ci trochę padło na mózg i żeś wyrabiał brewerje...
— Wiesz, kolego... prawda!... A ja myślałem, żem zwarjował... Bo pomyśl: napada mnie banda, a na czele jej kto?... mój Władek... Czy nie można było zwarjować?...
Dębowski przerwał mu i wziął się do badania. Po kwadransie oglądań i opukiwań powiedział, że jest wszystko do-
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.