We środę, około dziewiątej, rodzina Linowskich, doktór, panna Jadwiga i Świrski siedzieli przy śniadaniu. Panie raczyły się kawą zbożową, doktór i młodzi pili herbatę, a podleśny gorącą wodę z mlekiem. Dzień był mroźny, ale słoneczny; stary Linowski czuł się znakomicie zdrowszym, więc wszyscy byli w doskonałych humorach, wszyscy, z wyjątkiem Dębowskiego, który krzywił się, że nie pozwolono mu wrócić do miasta.
— A zatem po śniadaniu zabieracie się panie do pierogów... — rzekł Linowski. — Bardzom ciekaw, jak udadzą się pannie Jadwidze...
— Przecież ja nie będę ich piekła sama... — odpowiedziała, wskazując na siebie paluszkiem. Gest był tak ładny, że Świrski zarumienił się, niewiadomo z czego.
— Ani ty nie będziesz ich jadł, panie eksporuczniku — mruknął doktór.
— Dlaczego?... — oburzył się Linowski. — Wigilja w sobotę...
— Ale wy powinniście jechać jak najprędzej, a zatem przed Wigilją.
— Czy to konieczne?... — zapytała Linowska, a wielkie jej oczy straciły blask.
Niby w odpowiedzi, krótko zaszczekały psy podwórzowe, a na ganku rozległo się uderzanie nóg o podłogę.
— Ktoś znajomy... — rzekł Linowski, podnosząc głowę i nasłuchując.