— Cóżto ma znaczyć? — zapytała pogardliwym tonem Jadwiga.
— Pani cytuje aforyzmy ze wzorów kaligraficznych, a ja z Godzinek...
— Ruszaj!... — rzekł Linowski do Pawła.
— Władziu!... Właduchnu!... — zawołała bardzo wzruszona Linowska.
Chłopak zeskoczył z sanek i odszedł z matką o kilka kroków dalej.
— Przyrzeknij mi... przyrzeknij... że spełnisz moją prośbę... — mówiła, z trudnością hamując łzy.
— Wszystko zrobię, co mamusia każe — odpowiedział cichym głosem.
— Słuchaj... Wiem, że już się nie modlisz... trudna rada. Starzy żartują z opłatków, młodzi z pacierza... Ale proszę cię... błagam!... — szeptała. — Rano i wieczór mów tylko te wyrazy: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...“ Pamiętasz tę modlitewkę?... A jeżeli kiedy będzie ci bardzo źle... bardzo ciężko... powiedz: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...“ Zapamiętasz?...
— Tak.
— I będziesz odmawiał... to przecie tak mało!...
— Będę...
Stali obok Świrskiego, który wszystko słyszał.
— I pan, panie Kazimierzu, będziesz odmawiał te modlitwy?... Proszę o to w imieniu pańskiej matki...
— Jeżeli pani każe...
— Siadaj, Władek!... — krzyknął już rozezłoszczony doktór.
Władek ucałował matce rękę, uścisnął Świrskiego, ukłonił się doktorowi i pannie Jadwidze i skoczył do sanek.
— Ruszaj!... — odezwały się dwa głosy.
— Z Bogiem! — zawołała Linowska.
Sanki ruszyły i niebawem znikły wśród lasu.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.